Z życia poradni

Historie życiem pisane: „Mój mały, intymny, muzyczny świat”

„Mój mały intymny, muzyczny świat” – muzyka niejedno ma imię.

Każdy z nas pewnie ma swoją ulubioną muzykę, może nawet ulubioną płytę lub kilka płyt.

Tytuł oczywiście znany jest wszystkim, którzy choć trochę otarli się o polską muzykę, pochodzi z przeboju grypy Dżem – „Wehikuł czasu”. Mówi się, że historia muzyki jest co najmniej tak stara jak historia człowieka. Od początku człowiekowi towarzyszył dźwięk, który ewoluując przetrwał do dziś m.in. znany jako muzyka. A i ta przecież nie jedno ma imię.

Chciałbym Was zaprosić do mojego, bardzo subiektywnego świata muzyki. Dlaczego akurat muzyki? Bo dla mnie jest to źródło relaksu, coś co w chwilach trudności może nie rozwiązuje problemów, ale na pewno pozwala je przemyśleć. Często słucham muzyki ze słuchawek, co pozwala mi odciąć się na jakiś moment od świata, zamknąć oczy i wejść głębiej. Ktoś powie, że nie ma czasu na to, bo przecież tyle obowiązków… Tak, ale dobrze jest – tak myślę – puścić sobie swoją ulubioną płytę „w tle” naszej codzienności. Mnie osobiście bardzo to wycisza. Oczywiście nie mówię tutaj o muzyce z gatunku heavy metal, czy ostry rock, bo to z kolei może czasem doprowadzić do skutków wręcz odwrotnych, mówię tutaj o muzyce spokojnej, czasem nawet nazywanej relaksacyjnej.

Bardzo często sięgam po płyty winylowe, które dziś przeżywają swoją drugą młodość. Pewnie nie jedna taka płyta kiedyś przesłuchana, dziś leży na półce zapomniana. W latach 70., czy 80. chyba każdy w domu miał gramofon zwany też nieraz adapterem. Ta złota era winylowej płyty powraca, do tego stopnia, że większość artystów decyduje się wydać swoje utwory nie tylko na płycie CD, ale także właśnie na starym dobrym czarnym krążku. Choć dziś i te płyty nie zawsze bywają czarne.

Posiadam w swoje kolekcji płytę z piosenkami świątecznymi Michaela Buble w świetnych aranżacjach jazzowych, która jest – uwaga – malinowo różowa. Biorąc taką płytę do ręki, sam się człowiek uśmiecha do siebie. Niektóre płyty mają także na sobie nadruki z wizerunkiem artysty. Takie cuda pozwala dziś tworzyć najnowsza technologia.

Przyznam się, że uwielbiam ten cichutki szum i trzask wydobywający się spod igły, sprawiający jakieś zatrzymanie w czasie w klimacie starej płyty tak dobrze znanej z różnych filmów, z patefonem z ogromną tubą. Nie chcę wgłębiać się w dyskusję, która wersja lepsza – CD czy Winyl? Każda ma swoich zwolenników i przeciwników. Ważne jest to, co na niej zostało nagrane. Ważne jest to, że sprawia nam radość.

Pamiętacie album, od którego zaczęła się na serio Wasza przygoda z muzyką? Taką płytę, która do dziś jest numerem 1 w kolekcji? Ja pamiętam. Oczywiście… Będąc dzieckiem człowiek słuchał, co mu w dłonie wpadło. Może warto sobie sięgnąć po taki album i przenieść się w nostalgiczną podróż w czasie.

Myślę, że w moim przypadku albumem, który otwarł mój świat muzyczny, był album słynnych trzech tenorów: Jose Carrerasa, Placido Domingo i Luciano Pavarottiego z koncertu w rzymskich termach Karakalli. Za pulpitem stanął Zubin Mehta – wieloletni dyrektor Izraelskiej Orkiestry Narodowej. To było dokładnie 30 lat temu – 7 lipca 1990 roku. Kawałek czasu, ale jak dla mnie jest to nadal najlepsze nagranie live wszechczasów, a już na pewno w dziedzinie muzyki operowej. Koncert transmitowany był w telewizji, a komentował go niezapomniany Pan Bogusław Kaczyński. Moja „czołobitność” wobec Jego osoby nie jest bezpodstawna. Od lat wiele osób próbuje komentować koncerty muzyki klasycznej, jak chociażby słynny koncert noworoczny z Wiednia, jednak mam wrażenie, że merytorycznie nie dorasta to do poziomu Pana Bogusława nawet w niewielkim stopniu. To jednak moje prywatne zdanie. Można się z nim oczywiście nie zgodzić.

Wracając do wspomnianej płyty… Mając kilkanaście lat, na dźwięk słowa opera człowiek ma mieszane uczucia. Podobnie było i ze mną, ale tego wieczoru 7 lipca 1990 r stało się w mojej głowie coś bardzo dziwnego.

Zachęcony przez moją mamę usiadłem przed telewizorem. Należę jeszcze do tego pokolenia, które pytało rodziców, czy może obejrzeć coś w telewizji po godzinie 20.00. Tak więc zachęta mojej mamy była jak jakieś święto. Początek koncertu był trudny. Kilka arii operowych, o których nie miałem bladego pojęcia, ale skoro weszły w skład koncertu, o którym komentarz brzmiał, że to „wielkie wydarzenie”, „pierwsze w historii opery” – to musiały być wybitne. Dziś z perspektywy czasu i osłuchania z operą mogę stwierdzić, że rzeczywiście były to wielkie numery. Jednak najważniejszy moment miał nastąpić na sam koniec. Artyści wykonali wiązankę przebojów z całego świata – tzw. lżejszej muzy. A więc były i fragmenty musicali: „Cats” i „West Side Story”, piosenka francuska – z repertuaru Edith Piaf, rosyjska no i oczywiście włoska. Rewelacją okazało się słynne „O sole mio” powtórzone na bis z legendarną już modulacją Pavarottiego, skopiowaną także przez Carrerasa i Dominga. To był szał. Tak opery rzeczywiście nikt nie śpiewał. Kiedy na dodatkowy bis w trójkę zaśpiewali „Nessun Dorma” z opery „Turandot” Pucciniego, publiczność oszalała. Owacje na stojąco nie miały końca.

Rewelacyjnie szybko nagranie pojawiło się na płytach CD i kasetach, bijąc rekordy sprzedaży w rankingach nagrań muzyki klasycznej. „3 TENORS” stało się marką na lata. Cztery lata później podobny koncert odbył się w Los Angeles, później w Paryżu, Londynie…, wszędzie budząc sensację. Koncert oczywiście wydano także najpierw na kasetach VHS a po latach także na DVD. Po trzydziestu latach oglądam sobie ten koncert, po raz nie wiem który, i szczerze mówiąc, nic się nie zmieniło. Ciarki w wielu momentach są nadal. Co ciekawe, płyta wciąż jest dostępna w sklepach muzycznych, podbijając ciągle swój wynik sprzedaży.

Kilka lat temu udało mi się zrobić dla magazynu „Presto” wywiad z maestrem Wiesławem Ochmanem. Wiedząc, że przyjaźni się On z Placido Domingo zapytałem mistrza, czy to prawda, że uczył go śpiewać po polsku. Jak się okazało, Placido Domingo poprosił naszego mistrza o jakąś polską arię właśnie po to, by włączyć ją do koncertu w Rzymie. Niewiele się zastanawiając, maestro podał nuty do najsłynniejszej polskiej arii: „Cisza dokoła, noc jasna, czyste niebo…” – zwanej też arią z kurantem – ze „Strasznego Dworu” Stanisława Moniuszki. Następnego wieczoru Placido Domingo przyszedł znów do garderoby Wiesława Ochmana z prośbą, by ten wykonał dla niego wspomnianą arię. W momencie, gdy padły słowa: „Baczność, Stefanie, wszak się przyrzekło żyć w bezżennym stanie…” Placido Domingo powiedział – To może co najwyżej klarnet zagrać, przecież to jest nie do wypowiedzenia!!! - i w ten sposób polska aria nie weszła w skład owego rzymskiego koncertu. Rzeczywiście, dla Hiszpana czy Włocha poprawne wypowiedzenie tekstu polskiej arii może być nie do przejścia. Placido Domingo znany jest ze swojej perfekcyjności w przygotowaniu repertuaru, tak więc nie chcąc kaleczyć polskiego języka, wolał zrezygnować.

Oczywiście przy wydarzeniu tej klasy, anegdot jest wiele więcej. Warto wspomnieć, że do koncertu zaangażowano aż dwie pełne orkiestry, co wzbudziło podziw u samego Pavarottiego, a zostało zarejestrowane w materiałach dodatkowych wydanych na 25-lecie koncertu. Wchodząc na pierwszą próbę, wielki Luciano stwierdził: „Ooo, wielka ta orkiestra”.

Tak… Od tego wszystko się u mnie zaczęło. A potem doszły inne gatunki muzyki, bo przecież nie tylko opera istnieje na świecie. Ot na przykład dziś, pisząc ten tekst na prośbę pani doktor Bożeny Radzio, leci sobie w tle – z winylu a jakże – Jean-Michel Jarre i jego słynny „Equinoxe” – uznawany za jedną z najważniejszych płyt muzyki elektronicznej.

Dzisiejsza technologia pozwala nam sięgać do ulubionej muzyki także w internecie. YouTube, czy inne aplikacje dostępne na nasze smartfony mogą przenieść nas w cudne krainy muzyki bez wychodzenia z domu. Inna rzecz, że poszukiwanie swojej ulubionej płyty pozwala także zawierać niezwykłe znajomości. Przykład? Proszę bardzo…

Od ładnych kilku lat na krakowskim Kazimierzu każdego dnia siedzi sobie przemiły pan. Na stoisku ma wystawione płyty winylowe. Mnóstwo płyt. Z każdego gatunku. Ponieważ uwielbiam także fotografować, bywam w Krakowie dość często. Tam zawsze jest co sfotografować. Podczas jednej z takich wypraw trafiłem na żydowski Kazimierz i przed wspomniane stoisko. Zapytałem o jakiś album – był. Potem o następny – był…

Ów przemiły pan zwracał się do mnie z miękkim obcym akcentem. Kiedy zapytałem go, skąd jest, okazało się, że ma na imię Edo i pochodzi z Sarajewa. Wraz z żoną uciekli przed laty ze swojego kraju, gdy trwała tam wojna i tak trafił do Polski. Początkowo nie wiedział co ze sobą począć, ale że muzyka była jego pasją przekuł ją w źródło dochodu. Zaczął wykorzystywać swoje kontakty z zagranicy i sprowadzać do Polski płyty winylowe. Potem znalazł miejsce na Kazimierzu i tak dzień w dzień – nawet zimą – sprzedaje nie raz rarytasy. Często są to pierwsze wydania płyt sprzed lat. Takim pierwszym wydaniem jest właśnie to, co towarzyszy mi przy pisaniu tegoż tekstu. Dziś po prawie 8 latach spotkań, gdy widzi mnie z daleka woła często – „Hello my friend, mam coś dla Ciebie”… I rzeczywiście ma często dla mnie taką płytę, że ciarki mnie przechodzą, gdy biorę ją do ręki. W ten oto sposób muzyka stała się początkiem naszej przyjaźni, przyjaźni z człowiekiem, który zmuszony do ucieczki ze swego kraju w niej znalazł ocalenie i sens życia.

Zachęcam Was kochani pacjenci, by może spróbować poszukać w muzyce osobistej przestrzeni i relaksu. Muzyka to także dobry prezent przy każdej okazji – także na walentynki czy urodziny.

A może ktoś z Was ma także swoją muzyczną historię? Jeśli tak, to zachęcam, by się nią podzielić. Można wysłać ją do mnie na adres mailowy adriann76@gmail.com – chętnie przeczytam, odpowiem, a może nawet opublikujemy ją tutaj.

Życzę wiele dobra na ten niełatwy czas.

Ks. Adrian Nowak – ksiądz katolicki, miłośnik opery, musicalu, jazzu, bluesa, poezji oraz poezji śpiewanej. Kolekcjoner płyt winylowych. Amator fotografii i filmu. Od 2012 roku związany z magazynem „PRESTO”, dla którego recenzuje płyty muzyki sakralnej, jest także korespondentem wydarzeń kulturalnych na Śląsku.